O jednym dniu

Data:

Zarówno po przeczytaniu ostatniej linijki książki Davida Nicholsa, jak i w chwili gdy na ekranie kinowym pojawiły się napisy końcowe, w mojej głowie pojawił się totalny mętlik. W obu wersjach historia Emmy i Dextera ma w sobie coś, co zmusza do myślenia. Niestety wnioski, które z niej płyną, są dość banalne: należy podążać za swoimi marzeniami, czasem nie zauważamy, że pod nosem mamy prawdziwy skarb, pieniądze szczęścia nie dają i tym podobne. Morał płynący z „Jednego dnia” to morał niemal każdego filmu z Kate Hudson.

Między filmem i książką jest jednak według mnie jedna fundamentalna różnica: parę tygodni po przeczytaniu wciąż mocno przepadam za książką. A film kilka dni po wyjściu z kina i zastanowieniu się nad wszystkimi „po co” i „dlaczego” mocno znielubiłam. To prawda, że granica między miłością a nienawiścią bywa cienka.

Przede wszystkim film wiele traci przez to, że najważniejsza w nim wydaje się być warstwa romantyczna. W przeciwieństwie do powieści, film nie jest historią o damsko-męskiej przyjaźni, tylko raczej o tym, jak dwoje ludzi po prostu nie może się odnaleźć, mimo że niewątpliwie coś między nimi jest. Wrażenie to potęguje całuśny plakat i okropnie tandetne hasło reklamowe („Dwadzieścia lat, dwoje ludzi”). Dlatego też aż krępuję się pisać o tym filmie dobre rzeczy: czuję się tak, jakbym zachwycała się „Pokojówką na Manhattanie”.

Możliwe, że zbytnio się zafiksowałam na historii książkowej. Niestety wersja filmowa jest w porównaniu z powieścią mocno okrojona. Mam tutaj na myśli chociażby problemy alkoholowe Dextera, jego związek z Sylvie czy przemiana Emmy – w jej przypadku ogranicza się to chyba do zmiany stylu ubierania i fryzur. mam jednak nadzieję, że w dodatkach na DVD znajdzie się wyjaśnienie dlaczego pewne sprawy potoczyły się tak, jak się potoczyły. Oby!

Do tego jeszcze dochodzi jedna sprawa: różnica w opowiadaniu historii słowami i obrazami. David Nichols jako pisarz mógł sobie pozwolić na dygresje, złożone opisy sytuacji czy wrzucenie długiego listu będącego skrótem ostatniego roku. Lone Scherfig – reżyserka filmu – nie miała niestety tego komfortu, jeśli chciała zachować dynamizm historii, dlatego też większość pokazanych dni była niemal kompletnie wyrwana z kontekstu. Film jako taki bardzo na tym stracił.

Do pozytywów filmu zaliczam z kolei casting. Kompletnie nie byłam przekonana do Jima Sturgessa w roli Dextera – według mnie nie ma on kompletnie charyzmy, co objawia się m. in. tym, że widziałam go już chyba w 4 filmach i w żadnym go nie zapamiętałam. Jednak jego Dexter jest całkiem ciekawą postacią, choć (znów niestety!) jednocześnie jest to o wiele bardziej pozytywny bohater niż w książce. Co do Anne Hathaway to oprócz akcentu mogę ją winić jedynie za to, że to głównie ona nadała temu „romantyczny rys”. Czy można brać na poważnie – czy też traktować jak coś więcej niż historię miłosną – film, gdzie główną rolę gra aktorka mająca na swoim koncie tak wiele mówiące tytuły jak „Ślubne wojny” czy „Walentynki”? Cieszy mnie za to, że w filmie pojawiły się Patricia Clarkson i Romola Garai, choć po tej ostatniej mam wielki niedosyt: w porównaniu z tym, co ostatnio pokazała w miniserialu „Czerwony płatek i biały” na podstawie powieści Michela Fabera, rola Sylvie jest po prostu słaba. Choć może wynikać z tego, że większość jej wątku została (oczywiście!) wycięta.

Mimo wszystkich wymienionych przeze mnie niedociągnięć „Jeden dzień” to film, który ma w sobie ikrę, który wkręca się do głowy i wyskakuje potem w najdziwniejszych momentach – pisałam to już zresztą na początku. I nawet można wybaczyć wszelkie niedociągnięcia realizatorskie, choć wydaje mi się, że 90% z nich wynika jednak ze scenariusza: z jednej strony historia jest skrócona, z drugiej scenarzyści trzymają się powieści z tak wielkim nabożeństwem, że w filmie pojawiają się całe dialogi z książki. Dlatego też „Jeden dzień” jest trochę jak chińska biżuteria: na początku wygląda ładnie i przyciąga uwagę, jednak gdy się tylko potrze sreberko (czy też w tym przypadku rozłoży na czynniki pierwsze), od razu widać wszystkie niedociągnięcia.

Seans zaliczyłam dzięki coczwartkowej Facebookowej akcji Filmastera.:)